Wochenblatt – Gazeta Niemców w Rzeczypospolitej Polskiej

Wochenblatt – Gazeta Niemców w Rzeczypospolitej Polskiej

„Potrzeba nam więcej dyscypliny”

 

Z 94-letnią Ingeborg Odelgą o początkach koła DFK w Prószkowie rozmawia Manuela Leibig

 

Była Pani obecna przy zakładaniu koła DFK w Prószkowie. Jak to się wszystko zaczęło?

Zostaliśmy zaproszeni na spotkanie, które odbyło się w sali pod Gogolinem. Kilka osób z Prószkowa oraz ludzie z wielu innych miejscowości. Kiedy to było dokładnie, nie pamiętam.

 

Czy Pani osobiście również zbierała podpisy pod listami, które zainicjował Johann Kroll?

Tak, ale tylko wśród moich krewnych i znajomych. Nie miałam odwagi pójść do innych. I nawet tam nie wszyscy chcieli się zapisać. Ale nikogo nie zmuszałam – jak nie, to nie.

 

Co Pani czuła, kiedy dowiedziała się o zarejestrowaniu organizacji mniejszości niemieckiej?

Kiedy pan Kroll otrzymał potwierdzenie z sądu, byłam nad wyraz szczęśliwa. Byłam w euforii! Chciałam wyjść do ogrodu i zatańczyć taniec ludowy. No, ale potem oprzytomniałam i pomyślałam: „Rany, chyba ci odbiło! Za chwilę przyjadą i cię zamkną”. Więc nie zrobiłam tego. Ale zrobiłam coś innego. Już w następną niedzielę zaprosiłam znajomych i krewnych, którzy mieszkali tutaj na Schlosstrasse, do mojej kuchni i powiedziałam: „Będziemy śpiewać, śpiewać po niemiecku. Niemieckie piosenki! Hohe Tannen, Lustig ist das Zigeunerleben, Am Brunnen vor dem Tore i jeszcze inne”. Śpiewaliśmy też pieśni kościelne, robiliśmy to z radości. Kilka razy miało to miejsce u mnie, jedna z sąsiadek nawet grała na akordeonie. Przychodzili ludzie młodzi i starsi. Aż w końcu moja koleżanka powiedziała: „U ciebie nie da rady, musimy to robić gdzie indziej”. Porozmawiałam z Erną, która mieszkała przy Rynku, i ona się zgodziła. I tak spotykaliśmy się raz tu, raz tam. A potem mniejszość niemiecka dostała małe biuro w domu kultury i tam się spotykaliśmy. I to kółko śpiewacze istnieje do dziś. Niestety w zeszłym roku musieliśmy zrobić sobie przerwę na jakiś czas, a ja obecnie tam nie chodzę ze względu na obecną sytuację i mój wiek. Ale bardzo mi tego brakuje, było to dla nas miejsce spotkań, gdzie można było po prostu sobie pogadać, pośpiewać, pobyć trochę z ludźmi. Choć z grona członków DFK, którzy byli od samego początku, jest nas coraz mniej. Na każdym spotkaniu prowadziłam listę obecności w zeszycie, do dziś mam zeszyty z tych wszystkich lat.

 

Jaka była Pani rola w DFK na początku?

Byłam sekretarzem. Bo trzeba było pisać protokoły z naszych zebrań. Któregoś razu spróbowałam. Pomyślałam, że może i są błędy, ale najważniejsza jest treść. Kiedy Johann Kroll zmarł, jego syn Henryk przejął po nim przewodnictwo mniejszości, a ja go zapytałem: „Proszę mi powiedzieć, czy jeśli ja tu piszę te wszystkie protokoły i tak dalej, to czy ma to w ogóle sens? Bo jeśli nie, to nie będę ich pisać”. Powiedział, że to ważne. No to pisałam dalej, przez 20 lat. A potem pomyślałam: „Przekaż to innym! Kolej na młodych!”.

 

Ingeborg Odelga
Foto: Anna Durecka

 

Czy nigdy nie chciała Pani wyjechać do Niemiec?

Tak, chciałam wyjechać. Kiedyś, przed przełomem ustrojowym, tak źle mnie potraktowano w szpitalu… Wiem, że najgorsze było to, że nie umiałam dobrze mówić po polsku. I wtedy pomyślałam: „No nie, to koniec, wyjeżdżamy z ojcem”. Do Berlina, gdzie miałam koleżankę. Jednak pomyślałam o tym, że mój ojciec był starszym człowiekiem, był tu u siebie, a przeprowadzka na starość… Złożyłam papiery na wyjazd, ale nie dostałam zgody. Drugi raz tego nie zrobiłam.

 

 

Jak Pani myśli, dlaczego ludzie zaczęli przychodzić do DFK jakiś czas później, gdy początkowy boom opadł?

Każdy chciał czegoś innego. Niektórzy – żeby pośpiewać, inni – żeby mieć towarzystwo. Rozmawiałam z kobietą, której zmarł mąż, a teraz ona też przychodzi do nas. Zapytałem ją, dlaczego nie przyszła wcześniej. „Mąż mnie nie puścił”. I tak to się dzieje.

 

 

Czy były może osoby, które przystąpiły do DFK, bo miały nadzieję, że uzyskają tu pomoc w wyjeździe do Niemiec?

Nasz przewodniczący, pan Krüger, pomagał w tym ludziom, kiedy go o to prosili. Ale odkąd powstała mniejszość niemiecka, mam ją tutaj, po lewej stronie, w moim sercu. Do naszego DFK na początku wciąż wstępowali ludzie, płacili składkę członkowską, potem było ich mniej. Myślę, że Górnoślązak jest jak grusza, która stoi pośrodku między Niemcami a Polską, i to drzewo zrzuca swoje owoce na obie strony.

 

 

Czy była Pani obecna na pierwszych niemieckojęzycznych mszach na Górze św. Anny?

Niestety nie, nie miałam samochodu. A ci, którzy mieli samochody, zabierali ze sobą swoich najbliższych. Moi krewni mieli wtedy traktor, a traktorem nie chcieli jechać. Ale na Mszy Pojednania w Krzyżowej byłam!

 

 

A jak to było z niemieckojęzycznymi mszami w Prószkowie?

Zarząd DFK udał się do księdza Heinricha z prośbą, abyśmy mieli msze niemieckie. Pierwszą niemiecką mszę po wojnie w Prószkowie przeżywałam tak, jakbym była w niebie! Początkowo było to chyba raz w miesiącu, przychodzili też członkowie DFK z sąsiednich wsi.

 

 

Gdzie widziała Pani mankamenty mniejszości niemieckiej?

Zamiast po niemiecku mówili po polsku! Ale tak jest wygodnie, mówić po polsku lub po śląsku. Chociaż w Prószkowie mało kto znał śląską gwarę.

 

 

Co by Pani zmieniła w mniejszości niemieckiej?

Trzeba koniecznie mówić po niemiecku. To jest moje największe zmartwienie. Bo tylko język niemiecki nas trzyma. Ale i w szkole jest coraz trudniej z lekcjami niemieckiego. Bo się je skreśla, raz ma to być język ojczysty, to znów obcy, a rodzice sami nie wiedzą, co robić. Nie znają niemieckiego, więc nie mogą dzieciom pomóc i dlatego decydują się raczej na angielski, bo to taki światowy język. Nie podoba mi się to. Jest to zbyt luźne podejście. Potrzeba nam więcej… dyscypliny.

 

 

Show More