Mit dem Politikwissenschaftler und Historiker Prof. Klaus Bachmann von der Hochschule für Sozialpsychologie (SWPS) sprach Rudolf Urban über die Hintergründe der langen Wartezeit auf das Agrement für den neuen deutschen Botschafter Arndt Freytag von Loringhoven.
Wersja polska poniżej
Es hat lange gedauert bis am 1. September das polnische Außenministerium nach mehreren Wochen dem neuen Deutschen Botschafter Freiherr von Loringhoven das sog. Agrement ausgestellt hat. Wie aus Medienberichten zu hören war, wechselten immer wieder die Gründe für die Verlängerung der Prozedur. Noch während des Präsidentschaftswahlkampfes hieß es, dass die kritische Berichterstattung gegenüber Andrzej Duda im Fakt, einer Zeitung die zu Verlag Ringier Axel Springer gehört, der Grund sei. Dann spielte zeitweise auch das Amt von Loringhovens als Vizechef des BND eine Rolle, bis schließlich “der Vater aus der Wehrmacht”, um an den in Polen berühmten “Opa aus der Wehrmacht” von Donald Tusk anzuspielen, als wichtigster Grund genannt wurde, warum die Einreiseerlaubnis so lange auf sich warten ließ. Welcher diese Gründe spielte nun am Ende wirklich die größte Rolle? Oder gab es noch andere?
Die Sache war eigentlich banal. Solche Ernennungen werden immer im Voraus konsultiert, noch bevor der Antrag auf das sogenannte “agrement” gestellt wird. Jedenfalls macht Deutschland das so. Und als das geschah, hatte das polnische Aussenministerium keine Einwände. Also stellte Deutschland den Antrag, Herrn von Loringhoven das agrement auszustellen. Und dann begannen die Diadochenkämpfe innerhalb der Regierung und jemand, der Aussenminister Czaputowicz auf die Füße treten wollte, lief zu Jaroslaw Kaczynski und schwärzte ihn da an, wobei er auf alle die Punkte zeigte, die danach dann in der Presse breitgetreten wurde: dass von Loringhoven beim BND war, dass er einen Vater hat, der Adiutant im Generalstab des Dritten Reiches war und von einer Familie abstammt, die irgendwie auf die Kreuzritter zurückgeht. Und offenbar sagte Kaczynski dann, der ja zugegebenermaßen keine Ahnung von Außenpolitik hat, keine Fremdsprechen spricht und ausländischen Diplomaten aus dem Weg geht, “so einen wollen wir hier nicht.” Und damit war Czaputowicz da, wo ihn derjenige, der das angezettelt hat, haben wollte, nämlich in der Zwickmühle. Er konnte sichs mit Kaczynski verderben oder mit Deutschland. Aber mit von Loringhoven, seiner Familie, seiner vorherigen Arbeit hatte das nichts zu tun, nicht einmal etwas mit Deutschland. Das war alles nur ein Vorwand, was man am besten daran sieht, das alle diejenigen von der Regierung kontrollierten Journalisten sich erst furchtbar über von Loringhovens Lebenslauf empörten und es dann als Erfolg feierten, das er das agrement bekam.
Die Diplomatie ist ein Teil der Politik, bei dem eigentlich nichts aus dem Bauch heraus entschieden wird und jede Geste, jede Entscheidung, ja manchmal auch jedes Wort eine große Rolle spielt. Hatte damit die polnische Regierung, oder wie manche meinen Parteichef Kaczynski, eine konkrete Absicht gegenüber Deutschland?
Dahinter steckte keine bestimmte Absicht. Jetzt, wo die polnische Regierung nachgegeben hat und ihre Stammwähler und radikalsten Aktivisten das als Verrat brandmarken, wird die Version lanciert, es habe da eine Paketlösung gegeben und Deutschland, bzw. Heiko Maas hätten dafür in einer anderen Sache nachgegeben. Das ist Blödsinn, Maas hat darüber erst durch die Presse erfahren, als das zu einem Thema der Sauregurkenzeit in Deutschland wurde. Für die Bundesregierung war das ein kleines Problem, das die polnische Regierung selbst geschaffen hatte und das sie auch selbst lösen sollte. Und das hat sie dann ja auch getan.
Wie stark beschädigt sind nun die deutsch-polnischen diplomatischen Beziehungen? Oder geht man in Berlin nun zur Tagesordnung über?
Schauen Sie sich die Agenda von Heiko Maas an, dann haben sie die Antwort. Er versucht im Moment, einen dauerhaften Frieden in Libyen zu erreichen, damit das Land aufhört, ein Durchgangsgebiet für Flüchtlinge aus ganz Afrika zu sein (und die Milizen dort kein Geld mehr von den Flüchtlingen erpressen können, die sie in Lagern gefangen halten, bis ihre Verwandten Lösegeld zahlen), er versucht eine Eskalation zwischen Griechenland und der Türkei in der Ägäis zu verhindern, Deutsche freizubekommen, die von Erdogan ohne Gerichtsurteile gefangengehalten werden, er hat den Fall Nawalny auf dem Tisch, einen Auftragsmord in Berlin, der offenbar vom Kreml in Auftrag gegeben wurde, die Lage in der Ukraine und die Krise in Belarus. Glauben Sie, da regt sich jemand darüber auf, dass die polnische Regierung die Installierung eines neuen Botschafters verschleppt? So sieht die Welt vielleicht aus, wenn man sie aus dem Fenster eines Bungalows in Zoliborz betrachtet und keinen Zugang zu ausländischen Medien hat, aber aus dem Fenster des Auswärtigen Amts in Berlin sieht die Welt ein wenig anders aus.
Für Arndt von Loringhoven wird nun sein Dienst in Warschau kein leichter sein. Nicht nur, dass es Gesprächsbedarf zwischen Polen und Deutschland zu unterschiedlichen Themen gibt wie Reparationszahlungen, Rechtsstaatlichkeit, Rechte für die LGBT-Gemeinschaft. Nun wird er auch immer als der Botschafter angesehen, der medienwirksam lange auf seine Einreiseerlaubnis warten musste. Wird dies ihn persönlich belasten?
Ich glaube nicht. Wenn er das offensiv angeht und zum Beispiel einem grossen, meinungsbildenden Medium ein Interview gibt, in dem er die Geschichte seiner Familie und seinen eigenen Standpunkt dazu erklärt, könnte ihn das sogar ausgesprochen sympathisch machen. Es ist ja klar – und das konnten diejenigen, die in den letzten Wochen soviel Blödsinn über ihn geschrieben haben – sogar aus der wikipedia erfahren, dass er selbst nie Nazi war, dass es in seiner Familie sogar Menschen gab, die gegen Hitler waren, dass er Joschka Fischer zugearbeitet hat, der das Außenministerium von seinen braunen Überresten befreit hat, dass er sich sogar in Mittelosteuropa auskennt.
Z politologiem i historykiem prof. Klausem Bachmannem z Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej (SWPS) o kulisach długiego oczekiwania na udzielenie agrémentu nowemu ambasadorowi Niemiec Arndtowi Freytagowi von Loringhovenowi rozmawia Rudolf Urban.
Długo to trwało, zanim polskie Ministerstwo Spraw Zagranicznych wydało 1 września, po kilku tygodniach, tzw. agrément dla nowego ambasadora Niemiec, barona von Loringhovena. Według doniesień medialnych kilkakrotnie zmieniano powody wydłużenia procedury. Już w czasie kampanii wyborczej na prezydenta mówiono, że powodem była krytyczna relacja przeciwko Andrzejowi Dudzie w Fakcie, gazecie należącej do wydawnictwa Ringier Axel Springer. Potem z kolei pewną rolę odgrywało to, że Loringhoven pełnił funkcję wicedyrektora BND, aż w końcu jako główny powód, dla którego pozwolenie na wjazd kazało tak długo na siebie czekać, zaczęto wymieniać „ojca z Wehrmachtu” – to aluzja do słynnego w Polsce „dziadka z Wehrmachtu” Donalda Tuska. Który z tych powodów naprawdę odegrał w końcu największą rolę? A może były jeszcze inne?
Tak naprawdę sprawa była banalna. Takie nominacje są zawsze konsultowane z wyprzedzeniem, jeszcze przed złożeniem wniosku o tzw. “agrément”. Przynajmniej tak robią Niemcy. A gdy to nastąpiło, polskie Ministerstwo Spraw Zagranicznych nie miało żadnych zastrzeżeń. Tak więc Niemcy złożyły wniosek o wydanie agrémentu dla pana von Loringhovena. I wtedy zaczęły się walki diadochów w rządzie i ktoś, kto chciał nadepnąć na odcisk ministrowi spraw zagranicznych Czaputowiczowi pobiegł do Jarosława Kaczyńskiego i oczernił go wskazując na wszystkie punkty, które potem pojawiły się w prasie: że von Loringhoven był w BND, że ma ojca, który był adiutantem w sztabie generalnym III Rzeszy, i że pochodzi z rodziny, która w jakiś sposób wywodzi się od Krzyżaków. I najwyraźniej Kaczyński, który, przyznajmy, nie ma pojęcia o polityce zagranicznej, nie zna języków obcych i unika zagranicznych dyplomatów, powiedział wtedy: „Nie chcemy tu kogoś takiego”. I w ten sposób Czaputowicz znalazł się w opałach, czego życzył sobie ten ktoś, kto to wszystko uknuł. Mógł się narazić albo Kaczyńskiemu, albo Niemcom. Ale to nie miało nic wspólnego z von Loringhovenem, jego rodziną, jego wcześniejszą pracą, nawet nie miało nic wspólnego z Niemcami. Wszystko to było tylko pretekstem, o czym najlepiej świadczy fakt, że wszyscy ci kontrolowani przez rząd dziennikarze byli najpierw strasznie oburzeni życiorysem von Loringhovena, a potem uznali za wielki sukces to, że dostał agrément.
Dyplomacja jest częścią polityki, w której tak naprawdę o niczym nie decydują emocje, a każdy gest, każda decyzja, czasem nawet każde słowo odgrywa dużą rolę. Czy zatem rząd polski, lub jak niektórzy mówią przywódca partyjny Kaczyński miał jakieś konkretne zamiary wobec Niemiec?
Nie było za tym żadnych szczególnych intencji. Teraz, gdy rząd RP uległ, a jego lojalni wyborcy oraz najbardziej radykalni działacze piętnują to jako zdradę, lansowana jest wersja mówiąca, że istniało rozwiązanie pakietowe i że Niemcy wzgl. Heiko Maas poszli na ustępstwa w innej sprawie. To nonsens, Maas dowiedział się o tym z prasy, i to dopiero wtedy, gdy stało się to tematem w sezonie ogórkowym w Niemczech. Dla rządu federalnego był to niewielki problem, który rząd polski sam sobie stworzył i który powinien również sam rozwiązać. Co zresztą ostatecznie zrobił.
Na ile zaszkodziło to polsko-niemieckim stosunkom dyplomatycznym? A może w Berlinie zdążono już przejść nad tym do porządku dziennego?
Proszę spojrzeć na program realizowany przez Heiko Maasa, a będzie Pan miał odpowiedź. Obecnie stara się on doprowadzić do trwałego pokoju w Libii, aby kraj ten przestał być strefą tranzytową dla uchodźców z całej Afryki (a tamtejsza milicja nie mogła już wymuszać pieniędzy od uchodźców, których trzyma w obozach, dopóki ich krewni nie zapłacą okupu), próbuje on zapobiec eskalacji pomiędzy Grecją i Turcją na Morzu Egejskim, uwolnić Niemców więzionych przez Erdogana bez wyroku sądowego, zajął się sprawą Nawalnego, morderstwem dokonanym prawdopodobnie na zlecenie Kremla w Berlinie, sytuacją na Ukrainie i kryzysem na Białorusi. Czy sądzi Pan, że ktokolwiek ekscytuje się tym, że rząd RP opóźnia zainstalowanie nowego ambasadora? Tak może wyglądać świat, gdy patrzy się na niego z okna domku na Żoliborzu i nie ma dostępu do zagranicznych mediów, ale z okna Ministerstwa Spraw Zagranicznych w Berlinie świat wygląda trochę inaczej.
Dla Arndta von Loringhovena pełnienie służby w Warszawie nie będzie łatwe. Chodzi nie tylko o potrzebę dialogu między Polską a Niemcami na różne tematy, takie jak wypłaty reparacji, praworządność czy prawa dla społeczności LGBT. Teraz będzie on również zawsze postrzegany jako ambasador, który musiał długo czekać na swoje pozwolenie na wjazd, po tym, jak media nagłośniły tę kwestię. Czy to go osobiście obciąży?
Nie wydaje mi się. Jeśli podejdzie do tego ofensywnie i na przykład udzieli wywiadu jakiemuś ważnemu opiniotwórczemu medium, w którym wyjaśni historię swojej rodziny i swoje własne stanowisko w tej sprawie, może to nawet przysporzyć mu ogromnej sympatii. Wiadomo przecież – a ci, którzy napisali o nim tak wiele bzdur w ostatnich tygodniach mogli się tego dowiedzieć nawet z Wikipedii, że sam nigdy nie był nazistą, że w jego rodzinie byli nawet ludzie, którzy byli przeciwko Hitlerowi, że współpracował z Joschką Fischerem, który uwolnił Ministerstwo Spraw Zagranicznych z jego brunatnych pozostałości, że nawet zna się na tematyce Europy Środkowo-Wschodniej.