Z Ihorem Salamonem, ogrodnikiem z zamiłowania, który we Wrocławiu, na zgliszczach niegdysiejszego Mailänders Schlesische Schnittblumenkulturen GmbH, ponownie prowadzi ogrodnictwo, rozmawiała Manuela Leibig
Kiedy przyjechał pan do Polski?
Pochodzę z rolniczej i księżowskiej rodziny, kościoła grekokatolickiego. Po doświadczeniach pierwszego ,,wyzwolenia”, w 1939 r. większość naszej rodziny w czerwcu 1944 r. uciekła przed Sowietami na zachód. Rozłączyliśmy się wtedy z ojcem. Ja miałem 15 miesięcy, a brat 1,5 roku. Zamieszkaliśmy u dziadka księdza w ukraińskich Karpatach. Dzieciństwo trwało do 1950 r., kiedy pozostała część rodziny została zaaresztowana i zesłana do łagrów. Na ,,wolności” pozostaliśmy sami. Ja siedmiolatek i brat sześciolatek. Po kilku tygodniach przygarnęła nas dalsza rodzina. Po trzech latach rozdzielono nas z bratem i zaopiekowała się mną inna rodzina.
W 1956 r. do władzy w Związku Sowieckim doszedł Nikita Chruszczow, otwarto częściowo bramy łagrów. Zwolniono mamę, później babcię, dziadek umarł w łagrze. Cały nasz majątek we Lwowie i Karpatach został skonfiskowany, otrzymaliśmy zakaz osiedlania się w mieście, trzeba było iść do kołchozu. Nasze domy zostały doszczętnie spalone, zabudowania gospodarcze zniszczone, sad, las wycięte, nie było nic. Trzeba było decydować, co dalej. Większość rodziny wyjechała do Kanady. Ojciec wrócił do Polski, do Wrocławia. Mieliśmy zakaz wyjazdu, ale nasze nazwisko wskazywało na pochodzenie żydowskie – choć tak naprawdę ma pochodzenie węgierskie – więc udało nam się wyjechać. Mama zdecydowała o wyjeździe do Wrocławia, gdzie osiedliliśmy się w styczniu 1957 r. Na początku w jednym pokoiku w cztery osoby, rodzice i dwójka dzieci. Rozpoczynaliśmy naukę języka od zera. Następnie kupiliśmy z pomocą stryjka z Kanady zrujnowany dom do remontu i tak powoli zakorzenialiśmy się we Wrocławiu. Dosłownie! Na gruzowisku domów wyburzonych podczas budowy lotniska w Festung Breslau założyłem swój pierwszy ogród. To miejsce małżeństwa z Magdaleną i narodzin dzieci, syna i córki. Byliśmy znów rodziną u siebie.
Czym się pan zajmował?
Skończyłem elektronikę, pracowałem 10 lat na Politechnice Wrocławskiej, ale wiosną psychicznie nie wytrzymywałem. Zastanawiałem się, co ja robię z tymi studentami, skoro za oknem wszystko się rozwija, budzi do życia. Więc wyprowadziliśmy się na obrzeża Wrocławia, kupiliśmy tam prawie hektar ziemi, sad wiśniowy. Tam też zaczęliśmy uprawiać szkółki. Po ośmiu godzinach na politechnice zaczynałem pracę ogrodnika. Na wysokim słupie zainstalowałem mocne oświetlenie i dzień znacznie się wydłużył. Z tego pola nas wywłaszczono. Otrzymaliśmy od urzędu miasta informację, że albo się zgodzimy na sprzedaż pod budowę, albo nas wyrzucą siłą. Dostaliśmy kopniaka. Za drzewa i ziemię zapłacili wartość taką, ile wynosił jednoroczny zbiór brutto. Za bezcen nam to zabrali.
Co zrobił pan w tej sytuacji?
Zapożyczyliśmy się po raz kolejny i w 1985 r. kupiliśmy resztówkę byłego ogrodnictwa Mailänders Schlesische Schnittblumenkulturen GmbH.
Co pan zastał?
Pierwszą zimę poświęciliśmy na karczowanie dzikich drzew. Później wynajęliśmy spych, wywoziliśmy gruz, śmieci, co robimy w sumie po dzień dzisiejszy. Trzeba było wszystko odchwaścić, naprawić meliorację, bo była zrujnowana całkowicie. Zasadziliśmy sad brzoskwiniowy. Wieżę ciśnień jeszcze pamiętam, ona została na początku lat 80. wysadzona w powietrze, a resztki zepchnięto do stawu. Komin ciepłowni jest trochę obniżony, ale jeszcze stoi. Staw czyścimy do dzisiaj. Jak to kupiliśmy, to w tym stawie nie było życia biologicznego wcale. Do stawu wylewano szamba, wypuszczano smary, opony, wyciągałem tapczany, wózki dziecięce… obraz nędzy i rozpaczy. Studnia zasypana. Latami doprowadzaliśmy to do porządku. Teraz w stawie pływają ryby, a ogrodnictwo działa.
Brzmi jak stajnia Augiasza.
Aż trudno uwierzyć, że temu jako rodzina podołaliśmy. Jeszcze mamy tony gruzu do wywiezienia. Córka i syn też skończyli ogrodnictwo i teraz mają swoje szkółki.
Kiedy poznał pan historię ogrodnictwa Mailänders?
W latach 1990. pojawiła się córka jego byłych właścicieli. Opowiedziała nam historię ogrodnictwa rodziny Mailänders. Dwóch braci walczyło w pierwszej wojnie światowej. Jeden z nich, Otto, został inwalidą i rozbudowywał ogrodnictwo Mailänders Schlesische Schnittblumenkulturen GmbH założone w 1887 r. Pozaciągali pożyczki i zbudowali nowe szklarnie. Zajmowali się głównie pędzeniem bzów, które dostarczali do Berlina na Boże Narodzenie. To było bardzo dobrze zrobione, tam, gdzie teraz jest ulica Zatorska, tam wszędzie były szklarnie. Studnie głębinowe, pieczarkarnia, warsztaty, olbrzymia ciepłownia z kotłem, takim, jakie w tamtym czasie miały parowozy, ogrzewała zimą szklarnie. Oprócz tego wieża ciśnień, duży staw z podgrzewaną wodą, którą podlewali swoje rośliny. Jak w 1945 r. przyszła na ten teren Armia Czerwona, to tradycyjnie chcieli właściciela rozstrzelać. Jego szczęściem było to, że zatrudniał Polaków z Poznańskiego, którzy go obronili. Ale że musiał ponieść jakąś karę, to tego Ottona, inwalidę, wysłali do kamieniołomów. Całą rodzinę wyrzucili z domu i osiedlili w barakach, w których podczas wojny internowani byli jeńcy wojenni. Później, chyba też w 1956 r., zwolnili go z tych kamieniołomów. Jego córka chodziła tutaj do polskiej szkoły, znała język polski. Wyjechali do Niemiec, później ta córka skończyła polonistykę w Berlinie.
– Straciliśmy wszystko na Ukrainie i wylądowaliśmy tu, na zrujnowanym niemieckim majątku.
Jak to się stało, że ta córka przyjechała do Wrocławia?
Już jako osoba dorosła przyjechała na Stary Zakrzów z wycieczką z Niemiec, szukać swoich domów rodzinnych. Ona wyjechała jako nastoletnia dziewczyna i wszystko pamiętała, wszak cały ten zakład przetrwał wojnę bez szwanku. Ale po tym ich zakładzie już nie było śladu. Ona władała językiem polskim, nie było żadnych lodów do przełamania. Daliśmy im skrzynkę brzoskwiń na poczęstunek. Wtedy jej ojciec Otto jeszcze żył, miał ponad 90 lat i miał nadzieję, że jego praca nie została zniszczona i ktoś kontynuuje tę działalność. Niestety nic związanego z jej wspomnieniami już nie było. Dla niej to było bardzo przygnębiające. Pamiętała świetnie prosperujący zakład, a zobaczyła, że z tego nie zostało nic. Ogrodnictwo zostało darowane ,,zasłużonym” za mienie pozostawione w Białorusi. Te szklarnie rozbierali kolejni posiadacze, zawozili pod Warszawę i tam budowali ogrodnictwo, bo nie byli pewni, czy to pozostanie przy Polsce.
Co dalej?
Jakoś nam wtedy nie przyszło do głowy, żeby wziąć od niej jakiś kontakt, żeby dowiedzieć się czegoś więcej, może mają jakieś zdjęcia, wspomnienia. W końcu my doceniamy ich wielki wysiłek, żeby to ogrodnictwo wybudować. Bardzo chciałbym nawiązać z nią kontakt, bo na pewno jeszcze żyje. Tak sobie pomyślałem, jak to historia zatacza koło. My straciliśmy wszystko na Ukrainie i wylądowaliśmy tu, na zrujnowanym niemieckim majątku, a rodzina Mailänders też straciła wszystko. To historia losów ludzkich, spowodowana przez tę wielką wojnę. I teraz też we Wrocławiu mamy ponad 100 000 uciekinierów, i znowu wojna, i znowu barbaria moskiewska niszczy wszystko.
Co pan teraz uprawia?
Lubię mnożyć rośliny, do tego stopnia, że zwrócił się do mnie Uniwersytet Przyrodniczy we Wrocławiu, abym rozmnożył stare odmiany morwy, które we Wrocławiu przetrwały wojnę. Odmłodziłem, naszczepiłem, oni to przebadają, żeby zachować. Zainicjowałem reintrodukcję kłokoczki. Rozmnażam i wysyłam do Karpat, żeby tam zwiększyć populację. Odnajduję się przede wszystkim w roślinach ozdobnych, np. dereń, piwonia drzewiasta, wisterie i wiele, wiele innych. Wszystkiego nauczyłem się sam, z książek, w czasach kiedy dominował brak narzędzi i maszyn. Ludzie mieszkający wokół mówią, żebym tego tylko nie sprzedał, bo to jest ostatni kawałek zieleni u nas w okolicy. Ale mowy nie ma, za mojego życia nie będzie tu żadnego supermarketu.