Bartosz Jurecki: Bundesliga to najlepsza liga na świecie
Bartosz Jurecki to postać, której kibicom piłki ręcznej nie trzeba przedstawiać. Wybitny kołowy, który w reprezentacji Polski zdobył 732 bramki w 237 meczach. Jako zawodnik, większość swojej kariery spędził w Magdeburgu, a dwa lata temu sportowy los ponownie sprowadził go na Śląsk, bo został trenerem Gwardii Opole. O początkach życia w Niemczech oraz przyszłości z Bartoszem Jureckim rozmawia Florian Wallenbroom.
– Zacznijmy od tego, co pewnie wielu zastanawia. Początek lat 90-tych w Polsce. Królowała wtedy piłka nożna i rozpoczynał się boom na koszykówkę. Skąd piłka ręczna?
– To akurat przypadek. W mojej szkole podstawowej kiedyś bardzo mocno trenowano piłkę ręczna. Później w związku ze zmianami, sekcję przeniesiono do innej szkoły i troszkę o tym zapomniano. Ja miałem jednak to szczęście, że kiedy rozpoczynałem naukę w piątej klasie, trafił do nas Edward Trzymiński. On postanowił wskrzesić piłkę ręczną, stworzyć klasę sportową. To on został moim pierwszym trenerem. Jak widać, było w tym dużo przypadku, ale dla mnie dużo szczęścia, bo niesamowicie się cieszę, że na mnie trafiło.

Foto: Steindy / Wikipedia
– To szczęście nie dotyczyło jednak Pana brata, Michał (również wybitny reprezentant – przyp. red.) zaczynał przecież od piłki nożnej. Czy to Pan go ściągnął do siebie?
– Michał był w innej sytuacji. W jego szkole królowała piłka nożna i on się w to zaangażował. Później widząc nasze sukcesy wciągnął się w piłkę ręczną. My mieliśmy wówczas naprawdę fajny skład. Graliśmy tylko wychowankami, a awansowaliśmy do ówczesnej I ligi B. Następnie dostałem propozycję do Piekar Śląskich.
– Olimpia Piekary Śląskie to był tylko krótki przystanek, ale jak wspomina Pan ten pierwszy kontakt ze Śląskiem?
– Dzięki grze w Olimpii mogłem zasmakować gry w najwyższej klasy rozgrywkowej. Co ciekawe jeszcze na innej pozycji. Grałem wówczas jeszcze na innej pozycji, nie jako obrotowy, ale jako rozgrywający. Za czasów juniora byłem tak właśnie przestawiany. Raz na kole, raz na rozegraniu. Muszę jednak podkreślić, że dużo zawdzięczam Piekarom. Spotkałem tam wspaniałych ludzi w klubie. A na boisku chłopaków, z którymi do dzisiaj mam kontakt.
– No i później był Głogów, w którym jeszcze długo będą wspominać Bartosza Jureckiego na kole. Opuszczał Pan przecież Chrobrego jako wicemistrz Polski.
– To był niesamowity sezon. Przed startem rozgrywek nikt nie stawiał na to, że będziemy w TOP4. Zwłaszcza patrząc na nasze mecze kontrolne przed sezonem, bo przegraliśmy wszystkie sparingi. Jednak sezon zaczęliśmy bardzo mocno, chyba od siedmiu zwycięstw z rzędu (6 – przyp. red.). To była fajna ekipa, chłopaki, którzy chcieli pracować. Trener Jarosław Cieślikowski potrafił to wszystko poukładać, ale naszym największym atutem było zgranie, na boisku i poza nim. Cały czas trzymaliśmy się razem i każde zwycięstwo nas bardzo mocno budowało.

FOTO: Kuebi / Wikipedia
– Jak to się stało, że z Chrobrego trafił Pan do Bundesligi? Dzisiaj polska liga jest dobrze znana, ale wtedy, to nie było takie proste. Czy to postać trenera Wenty, który wtedy obejmował Magdeburg?
– To na pewno. Miałem za sobą pierwsze występy w reprezentacji narodowej. Dobrze pokazałem się na mistrzostwach Europy w Szwajcarii w 2006 roku. I po nich właśnie dostałem propozycję. Miałem wówczas jeszcze ofertę z hiszpańskiego Ademar Leon. Te oferty były bardzo podobne. Bardzo kusiła mnie Hiszpania. Ale trenerem w Magdeburgu był Bogdan Wenta, drugim trenerem Grzegorz Subocz. W klubie byli między innymi Karol Bielecki, Grzesiek Tkaczyk, Andrzej Rojewski, Maciej Dmytruszyński. Więc ta kolonia polska była bardzo duża. I to też przemówiło na moją korzyść.
– W pierwszym roku w Magdeburgu stworzyliście niemal polski klub. Polski sztab szkoleniowy, kilku zawodników. No i od razu był też sukces.
– To był niesamowity sezon. Zdobyliśmy Puchar EHF w 2007 roku. Ale trudno się dziwić, bo grałem wówczas z niesamowitymi zawodnikami. Joël Abati, Stefan Kretzschmar, który kończył karierę, Johannes Bitter, który później przez lata grał w reprezentacji czy Oleg Kuleszow. Niesamowici zawodnicy, od których się też bardzo dużo uczyłem. A dla mnie to był przeskok, który pokazał, że jeszcze muszę się dużo uczyć.
– Przeskok sportowy. A jak to wyglądało od strony organizacyjnej, bo przecież mówi się, że w niemieckich klubach wszystko jest poukładane. Czy to duża różnica?
– Kolosalna i to pod każdym względem! Nie chodzi tylko o ten sportowy, ale przede wszystkim organizacyjny. Miałem tam wszystko, o nic nie musiałem się martwić. Moim jedynym zadaniem było być jak najlepiej przygotowanym do sezonu, wyspanym i przechodzić też na treningi. Wiedziałem, że tak będzie, bo już Karol Bielecki mi o tym opowiadał, ale robiło to wrażenie. Najlepszym przykładem był sprzęt. W tym ostatnim „srebrnym” sezonie w Polsce sobie sami kupowaliśmy koszulki czy na wyjazd, żeby tak samo wyglądać. W Magdeburgu w pierwszy dzień wchodzę do szatni, a tam czekają na mnie dwie torby rzeczy. Byłem ubrany od dołu do góry i musiałem w tym chodzić, bo jeżeli nie, to była kara finansowa od razu. Do tego dochodziły inne sprawy: lekarz, badania wydolnościowe, hala, struktura, wszystko blisko siebie. Przeskok naprawdę bardzo, bardzo duży i to zrobiło na mnie ogromne wrażenie.
– No a poziom sportowy? W końcu przechodził Pan do klubu jako reprezentant i wicemistrz Polski?
– Sportowy, to grało się i trenowało inaczej. Dużo, siłowo i szybkościowo, trzeba było szybciej reagować na niektóre rzeczy. Fajnie, że miałem w tym pierwszym sezonie tylu Polaków, którzy mnie wprowadzili, ale reszta drużyny była niesamowita. Super człowiekiem okazał się Stefan Kretzschmar, z którym byłem w pokoju, bo Bogdan powiedział, że mam się jak najszybciej uczyć niemieckiego, więc bardzo miło wspominam tych chłopaków i w ogóle te całe dziewięć lat.
– No właśnie dziewięć lat. Jak to się stało, że później było tam mnóstwo zawodników, plejada gwiazd, a sukcesów z pierwszego sezonu nie udało się powtórzyć.
– Był jeden zasadniczy problem. Rok po wygranej w Pucharze EHF, chyba w 2008 roku, wyszło na jaw, że klub ma zadłużenie na ponad 2 miliony euro. Największe gwiazdy odeszły z tego klubu, no i walczyliśmy o przeżycie. Klub spisał się na medal, bo my jako zawodnicy nie odczuliśmy tego nigdy.
– Czyli nawet w trudnym okresie zarząd stanął na wysokości zadania?
– Dokładnie. Przyszli nowi prezesi, którzy wprowadzali plan naprawy i z roku na rok się poprawiało. Wiem, że były tam różne sprawy, dogadania się z urzędami, wierzycielami, cały plan naprawczy. I na dobrą sprawę dopiero jak ja odchodziłem w 2015 roku, klub wychodził na prostą, bo zostało chyba 100 tys. euro do spłaty. Sukcesy, które się zaczęły jak ja odszedłem były spowodowane tym, że klub miał w końcu pieniądze na transfery. Widać doskonale jak Niemcy potrafili się przeorganizować, skoro zawodnicy nie odczuwali problemów. Wiedzieliśmy, że są, ale ich nie odczuwaliśmy.
– Różnica sportowa, organizacyjna. A jak to wygląda od strony codziennej? W Polsce piłka ręczna nie jest nawet na podium w sportowej hierarchii. Jednak oglądając mecze Bundesligi, czy te pucharowe rozgrywane w Niemczech, to trudno nie odnieść wrażenia, że tam to podejście jest zupełnie inne.
– Tam na każdym meczu jest święto piłki ręcznej na każdym meczu i ten sport jest dużo, dużo wyżej. W Polsce była nieco wyżej, jak były sukcesy, ale teraz jest inaczej. W Niemczech zawsze jest to święto. Kibice przychodzą, bawią się i cieszą się, że mogą być na trybunach. Godzinę czy półtorej przed meczem są już pod halą. Są tam wtedy różnego rodzaju budki z wurstem i piwem, ale najważniejsze jest, że oni tam się spotykają, rozmawiają, wszyscy są ubrani w barwy klubowe. Po meczu też zostają do godziny czasu, więc to jest takie dla nich naprawdę wielkie święto, wielka frajda, możliwość spotkania się z nami.
– No właśnie spotkania. Jak traktowani są zawodnicy przez kibiców?
– Pamiętam, że w Niemczech kibice wiedzieli o nas wszystko. Wiedzieli kiedy moja córka ma urodziny i z tej okazji przynosili drobne prezencik. Nic wielkiego, ale chodziło o samą pamięć. Dla nich ta świadomość, że mogą z nami przebywać była ważna, a dla nas zawodników to dawało przysłowiowego kopa.
– Najlepszym dowodem było chyba to co wydarzyło się w Pana ostatnim meczu. Pierwszy oficjalnie zastrzeżony numer w Magdeburgu, wprowadzenie do Galerii Sław i pożegnanie, którego może zazdrościć chyba każdy.
– Pożegnanie wyglądało niesamowicie, dzisiaj można sobie zobaczyć je w Internecie. Dla mnie to było ogromne przeżycie, chociaż się do niego przygotowywałem. Wiedziałem, ze będę rozstawała się z klubem. Grając tam tyle lat nie chciałem dowiedzieć się z dnia na dzień. Poprosiłem klub, że jak będą wiedzieli, iż nie ma miejsca dla mnie, to chciałbym to wiedzieć w miarę szybko. Miałem już swoje lata i wiedziałem, że znalezienie nowego pracodawcy nie będzie aż takie łatwe. Klub zachował się w porządku i już na początku sezonu wiedziałem, że będę odchodził z Magdeburga.
Bartosz Jurecki: „Bundesliga to jest najlepsza liga na świecie”
Kibice jak się dowiedzieli o tym, pisali listy do lokalnej gazety, dzwonili i wysyłali listy do klubu, żeby jeszcze mnie zostawić na rok. To niesamowite uczucie po niemal dziewięciu latach, które tam spędziłem. Dawałem z siebie naprawdę wszystko, a to zostało docenione przez kibiców. No i każdy mecz już później u siebie to było dla mnie pożegnanie. Wybiegałem jako ostatni za każdym razem, mimo tego, że zawsze ustawiano nas numerami, a mój nie był ostatni. Było tak ustalone, że co by się nie działo, wychodzę zawsze ostatni. Ciężko mi teraz to opisać w słowach, ale ciarki za każdym razem mnie przechodziły. A sam mecz ostatni plus pożegnanie, na które większość kibiców przyszła w specjalnych dedykowanych koszulkach tylko pod ten mecz. Ostatnio zostałem zaproszony na 75-lecie klubu i niektórzy kibice byli w moich koszulkach po dziesięciu latach, więc robi to wrażenie. A to, że moja koszulka jest wśród tych kilkunastu wyróżnionych z tych całych 75 lat, to pokazuje, że doceniono moją pracę i cały wkład. Na pewno też to, jaką osobą byłem, bo zawsze byłem tym, z kim można było porozmawiać, wymienić się opinią. Nigdy się nie odwracałem i zawsze chciałem jak najlepiej dla klubu.
– Niewiele brakowało, by wrócił Pan do Bundesligi. Co prawda zakończył Pan karierę w Polsce w 2018 roku, ale w 2022 otrzymał Pan ciekawą ofertę.
– Tak dostałem zapytanie od Füchse Berlin, które wówczas było 3. drużyną Bundesligi. Jednak po pierwsze byłem już wówczas trenerem i trudno byłoby mi wrócić do grania. A po drugie, gdyby dowiedzieli się o tym w Magdeburgu, to by mi nie wybaczyli.
– Czyli z jednej strony kusiło, ale z drugiej strony…
– Tak, to oczywiście zawsze kusi, bo Bundesliga to jest najlepsza liga na świecie i, tak jak mówiłem każdy mecz święto piłki ręcznej. To w Magdeburgu jest dla mnie najlepsza hala, najlepsi kibice, no i tam grałem 9 lat. Ale na innych halach też był niesamowity doping, niesamowita wrzawa i wspieranie swojej drużyny, więc tam się chce wracać i też moim marzeniem jest, żeby wrócić kiedyś, może jako trener. Wiem, że to będzie trudne, ale marzenie trzeba mieć.
– No właśnie przechodząc do trenowania. W Puławach przeszedł pan „płynnie” na drugą stronę ławki. Później Piotrkowianin, gdzie z drużyny, na którą nikt nie liczył, zrobiła się naprawdę bardzo fajna ekipa. No i teraz Opole. Dlaczego akurat Gwardia?
– Po pierwsze to był klub, który był bardzo stabilny. Przedstawiono mi plan na przyszłe trzy lata, jak to miało wyglądać. Doskonale wiemy, że to wszystko jest uzależnione od finansów. W tych dwóch pierwszych latach, jeżeli chodzi o finanse, nie wszystko było tak, jakbyśmy sobie tego życzyli. Ale jest jakość, inna perspektywa, możliwość budowania drużyny, która mam nadzieję w przyszłości uda nam się dostać do TOP6.
No i jako trener chciałbym być trenerem, który prowadzi drużynę w europejskich pucharach, która rozwija się cały czas. Miałem możliwość grać w pucharach w Puławach i jest to niesamowite uczucie. Dużo więcej pracy, dużo wyrzeczeń, ale na pewno dużo więcej frajdy. Tak jak powiedziałem, człowiek musi się uczyć i rozwijać, a to na pewno będzie rozwijało mnie jako trenera. Tutaj klub pokazał mi drogę i pokazał, że to jest możliwe.

Foto: Zalasem1 / Wikipedia
– Patrząc na ostatnie dwa lata i ostatnie tygodnie, to lato może być tak przełomowe. Duża rotacja w składzie. Czy to będzie skład, który zbudował pod siebie trener Jurecki?
– W większości tak. Chciałoby się jeszcze więcej, ale zawsze jest ta blokada finansowa. Przyszło paru zawodników bardziej doświadczonych, jest też młodzież, bo cały czas chcemy, żeby ta młodzież tutaj była i żeby nas z tym kojarzono. Mamy fajną akademię, która z roku na rok coraz bardziej się rozkręca i jest bardziej profesjonalna, więc młodzież jest u nas numerem jeden. Tak jak powiedziałem, chciałoby się więcej, ale transfery, które są zrobione to na mój pomysł na przyszły rok.
– Wracając do młodzieży, to wiąże się także z czymś innym. Od prawie roku jest Pan trenerem reprezentacji młodzieżowej. Wcześniej był pan asystentem selekcjonera u Patryka Rombla. No i przydarzył się epizod selekcjonera w dwumeczu z Francją. Czy Bartosz Jurecki marzy o trenowaniu reprezentacji?
– Reprezentacja zawsze jest chyba numerem jeden. Chodzisz z orzełkiem na piersi, reprezentujesz cały swój kraj i masz możliwość pokazania się na najlepszych imprezach. Mistrzostwa Świata czy Mistrzostwa Europy? Chciałbym pojechać jako trener na Igrzyska Olimpijskie, bo byłem na nich jako zawodnik. Wiemy, jaka to jest fantastyczna impreza. Na pewno kiedyś bym tego chciał, ale na razie kontynuuje pracę tutaj w Opolu. Świetnie się tu czuję. W klubie są niesamowici ludzie, mam fajny sztab. A kibice są niesamowici. W tym roku zapełniali naszą halę plus byli na wszystkich meczach wyjazdowych, za co im z góry dziękujemy, bo to też pokazuje, że łączymy się, że otwieramy się na kibiców. Chcemy, żeby ich było coraz więcej, żeby oni się też czuli Gwardzistami przez duże G.
– Nowy kontrakt z Gwardią obowiązuje do 2028 roku, więc wiemy co będzie przez te trzy lata. A gdzie Bartosz Jurecki widzi się za pięć lat? Magdeburg?
– Trudne pytanie. Jak już mówimy o takich dużych celach, to fajnie by było, żeby na stałe zagościć w europejskich pucharach z Gwardią w Opole. Bo jeżeli będą te puchary i będziemy w fazie grupowej, to ci kibice też to poczują, to też dla mnie jako trenera też jest spełnienie marzeń. Wtedy nie musi być Bundesliga, bo będę miał to na co dzień tutaj. A chciałbym, żeby polska piłka ręczna też była reprezentowana jak najlepiej i jak najgodniej na arenie międzynarodowej.
– Czyli jednak trener na zawsze? A może coś innego? Pana brat został dyrektorem sportowym w Kielcach, kolega z kadry prezesem związku, a wielu innych widujemy na ekranach w roli ekspertów.
– Nie, od początku jeszcze jako zawodnik wiedziałem, że chciałbym iść w tą stronę. To bardzo ciężki zawód. Dużo odpowiedzialności, dużo pracy i to zupełnie innej niż w roli zawodnika. Zawodnik ma przyjść na trening, ma być przygotowany być wyspany, najedzony. I skoncentrować się na tym, co ma robić na treningu. Jako trener to cały czas przeżywasz, cały czas żyjesz tym. Kiedy jest mecz, który się przegra, a w tym dniu wracam do domu, to te dwie godziny w samochodzie cały czas myślę: „Dlaczego przegrałem, co mogłem zrobić lepiej, dlaczego tak to się stało”. I człowiek nie odpoczywa. Staram się robić tak, że jak jadę do domu, to odkładam telefon i komputer do szafy. Żeby spędzać czas z rodziną, bo to też jest bardzo ważne, żeby mieć taką odskocznię. Nie dać się wkręcić w stu procentach, zresetować się i być naładowanym. Z drugiej strony, jeżeli byśmy grali w pucharach, to wtedy jest granie dwa razy w tygodniu plus podróże. Tego czasu byłoby mniej, ale paradoksalnie tego byśmy sobie życzyli.
– Czyli trenerowi wypada przekornie życzyć, by spędzał jak najmniej czasu z rodziną?
– Dokładnie tak jest. Już teraz jest tak. Nie mieszkamy tu razem w Opolu, córka pisała w tym roku maturę, żona pracuje w szkole, a ja widuję się z nimi nie tak często jakbym chciał. Pozostają tylko rozmowy. Zawód trenera jest ciężkim zawodem i ma w sobie też dużo niepewności. Jak to powiedział kiedyś Bogdan Wenta, przy podpisaniu kontraktu, podpisuje swoje od razu zwolnienie. Taka prawda jest i dobrze wiem, że jeśli coś nie będzie się układało, to ja odpowiadam za wyniki. W takim razie dziękując za rozmowę, życzymy, by ten plan na puchary w Opolu spełnił się jak najpełniej, a rodzina widywała trenera od święta.